Tatrzańska pętelka [WRZESIEŃ 2006]

Wędrówka od Doliny Jaworowej przez Czerwoną Ławkę, Zbójnicką chatę, Popradskie Pleso i Rysy na Szpiglas i Doliną Roztoki do Łysej Polany

 

Opis przejścia:

NAJDŁUŻSZY DZIEŃ

Wokoło zapadał zmrok.  Rozłożyliśmy nasze karimaty na wygodnym mchu, przygotowując się do spędzenia nocy w lesie. W zasadzie nie miało to być traumatyczne przeżycie, jedyne co, to martwił nas fakt, że mój i Marka śpiwór był raczej przystosowany na warunki letnie, a nie jesienno-zimowe. Z zazdrością spoglądaliśmy na Błażeja, który zapięty po czubek głowy w swoim puchowym worku zapadł w sen. Nam pozostał zatem stary sprawdzony sposób na takie okoliczności. Wtuleni plecami do siebie próbowaliśmy zasnąć, mając na wszelki wypadek gdzieś pod ręką koc NRC. Trudno tu mówić jednak o spaniu, bo bardziej przypominało to drzemanie. Każdy odgłos wiatru i gałęzi przywoływał wyobrażenia skradającego się niedźwiedzia po swoją zdobycz. Znajdowaliśmy się o trzy godziny drogi do Chaty pod Rysami, po Słowackiej stronie. W zasadzie nie mieliśmy wyjścia jeżeli chodzi o nocleg, ponieważ w Popradzkim Plesie nie było miejsc, a kierownik Chaty, którego spotkaliśmy jeszcze przed zapadnięciem zmroku, stanowczo twierdził, że na górze jest już tylu turystów, że nie ma szans na nocleg. I tak znaleźliśmy się w sytuacji, która doprowadziła nas do tego miejsca.

Świeci słonko, czas w drogę

Naszą wędrówkę rozpoczęliśmy po przekroczeniu przejścia polsko-słowackiego na Łysej Polanie. Pierwszy raz od kilku lat mieliśmy piękną pogodę. Słońce, brak chmur, ciepło. Żadnego śniegu i deszczu, którego rok rocznie doświadczaliśmy we wrześniowym sezonie. Chcieliśmy jak najwięcej nacieszyć się tymi warunkami, dlatego plan trasy był ambitny. Ale po kolei. Jaworowa Dolina to bardzo długi, ciągnący się wzdłuż strumienia szlak. Większa część trasy wiedzie przez tereny leśne, czasami bardzo wąską ścieżką, gdzie trudno jest się wyminąć z przygodnymi turystami. Jednak cisza i spokój, brak tłoku sprawiają, że wędrowanie jest przyjemne. Aż trudno uwierzyć, że to tak niedaleko granicy z Polską. Po jakiś dwu i pół godzinach leśnego marszu wychodzi się na rozległy teren, który z lewej  i prawej strony ograniczają strzeliste skały. Ścieżka, zmienia nieco swoją formę i z bagnisto glinianej staje się drogą kamienną i trwa tak aż do Lodowej Przełęczy (Siedelko 2376m n.p.m). Z przełęczy rozlega się piękny widok, na Lodową Dolinkę i grań z najwyższym w niej Małym Lodowym Szczytem – 2462m n.p.m. Widać z niej również fragment Czerwonej Ławki, uważany za trudny górski odcinek. Nasze dalsze kroki zmierzały właśnie w tym kierunku. Zejście z Lodowej Przełęczy zajęło nam trochę czasu, ponieważ stromy, osuwisty grunt uniemożliwiał szybkie poruszanie się zgodnie z własną wolą. W innym przypadku zejście trwałoby znacznie krócej. Czerwona Ławka, to połoga skała, na której są umieszczone łańcuchy jako dodatkowe zabezpieczenie. Można się po niej swobodnie wspinać, dzięki występom skalnym. Noga czuje się pewnie w tym terenie, bo ma solidne oparcie. Problem może stanowić jedynie duża ekspozycja, jeżeli spojrzy się w dół oraz źle spakowany plecak, który aż nadto ulega prawom grawitacji. Wspinanie na kolejną przełęcz sprawia satysfakcję, tym bardziej, że człowiek czuje się zupełnie sam. Nikt go nie popędza, jest czas na zrobienie zdjęć i chwilę odpoczynku. Po wdrapaniu się na górę, zasłużony czas na herbatkę. Szczególne miejsce, skąd przed nami otwiera się kolejny wspaniały widok na Staroleśną Dolinę. Nieco już zmęczeni, bo na nogach od piątej rano, widzimy przed sobą cel naszego dnia – Zbójnicką Chatę 1960m.n.p.m. Po około półtorej godziny docieramy do niej, a na skałach wokoło kładą się promienie zachodzącego słońca. Niesamowita atmosfera tego dnia daje nam powody do satysfakcji i nadzieję na równie dobry poranek.

Zbójnicka Chata, jest bardzo komfortowym schroniskiem, jak na warunki górskie. Przynajmniej w porównaniu z tymi, z którymi miałem do tej pory styczność. Miła obsługa, znajomy język, dobre jedzenie. Z tym językiem to trochę przesadziłem, ale doświadczenie wcześniejszych wyjazdów owocuje polsko-słowacką mową.

Dzień drugi

Pobudka, jak zawsze wczesna. 6:30 i już na nogach, słonko świeci. Na szczęście skorzystanie z pobliskiego strumyka daje natychmiastowe otrzeźwienie i przywraca właściwe krążenie. Czas w drogę, wszak pogoda nadal piękna i zapowiada się gorący dzień. Słowackie szlaki w Tatrach, mają to do siebie, że droga nie prowadzi szczytami górskimi, ale przełęczami. W wyższe partie można się dostać z przewodnikiem w grupach 2-4 osobowych. Ma to zapewne swoje plusy, choć trochę kosztuje. Ze zbójnickiej Chaty wyruszamy w kierunku Rohatki 2290m n.p.m, by dalej przez Polski Grzebień 2200m n.p.m przebić się do Tatrzańskiej Magistrali. Na szlaku podobnie jak dzień wcześniej nie ma dużego ruchu. Co jakiś czas korzystamy ze strumieni, które pomagają nam zapomnieć o tym, że w powietrzu jest około 24 stopni. Po dotarciu do Rohatki, okazuje się, że zejście z przełęczy jest zabezpieczone stalowymi klamrami, które dają oparcie stopom. Jest sucho, a buty i tak ślizgają się po poręczy to w lewo, to w prawo. Nietrudno sobie wyobrazić, jak tu musi być podczas deszczu. Na szczęście to nie nasze zmartwienie, przynajmniej tym razem. Za Polskim Grzebieniem, do którego podejście nie jest szczególnie męczące zaczyna się schodzenie w dół, w kierunku Śląskiego Domu. Malownicza dolinka, którą się poruszamy z prawej ograniczona jeziorkami i strumieniami, z prawej zaś skałami, przynosi nieco ulgi od wszechobecnego upału. Na horyzoncie widać równinę, z domami i polami. Dziwne to uczucie będąc w „wysokich” górach jednocześnie mieć na wyciągnięcie ręki dwa wykluczające się krajobrazy. Śląski Dom to budowla, która zachowała w sobie to co określam mianem reliktu PRL’u. Jej fasada zarówno wewnętrzna jak i zewnętrzna całkowicie wpisuje się w ten klimat. Dlatego możliwie szybko mijamy ten mało interesujący obiekt i wchodzimy na Tatrzańską Magistralę w kierunku zachodnim. Nasz kolejny cel to Schronisko przy Popradzkim Stawie, w ojczystym języku Słowaków zwane jako Popradskie Pleso. Przed nami 2,5 godziny marszu po obrzeżu gór, w palącym słońcu. Tutaj jeszcze bardziej razi w oczy kontrast pomiędzy skałami, a rozciągającą się po lewej stronie równiną, w większości zmasakrowaną przez trąbę powietrzną, która nawiedziła ten rejon w 2004r. Początek nie jest tragiczny, ale z każdym krokiem pot coraz bardziej spływa po twarzy i pozostałych zakamarkach ciała. Robi się mało przyjemnie. Po drugie nuda. Trudno nawet rozmawiać, bo ścieżka jest wąska i częściowo prowadzi kosodrzewiną. Raz wejście kilka metrów w górę, raz zejście na dół i tak bez końca. Z ratunkiem przychodzi nam znajomy warkot silnika helikoptera. Na wysokości Batyzowieckiego Stawu jesteśmy świadkami ćwiczeń ratowników górskich z wykorzystaniem naszego Sokoła. Widok zapierający dech w piersiach. Jakieś 150 metrów od nas helikopter ląduje i wysadza ratowników, po czym wznosi się nad naszymi głowami, bo polecieć po kolejną grupę na pobliskie wzniesienie. Stoję jak zamurowany, bo to dla mnie ogromne przeżycie, szczególnie dlatego, że uwielbiam te piekielne maszyny. Bez słowa zatrzymujemy się by odpocząć i popatrzeć na ten widok. Tym bardziej, że jesteśmy obok większego zbiornika wodnego, a zatem jest okazja ochłodzić się nieco. Zaintrygowani całą sytuacją ruszamy dalej. Trasa bez zmian, niestety. Przełęcz pod Osterwą osiągamy około 17:00. Decydujemy się na dłuższy odpoczynek. Widok na schronisko w dole jest niesamowity. Wąskie ściany skalne po prawej i lewej stronie dają poczucie, jakby całość tworzyła ogromną dziurę w ziemi, na której dnie znajduje się połyskujące w słońcu jezioro. Człowiek chciałby się odbić od ziemi i sfrunąć w dół. Chyba przez moment mogłem poczuć jaką satysfakcję mają paralotniarze, choć nim nie jestem. Leżąc twarzą w kierunku najwyższego z polskich szczytów, Błażej zastanawia się głośno, czy damy radę dojść do Chaty pod Rysami. No cóż, zmęczenie jest już odczuwalne i godzina nie wczesna, więc stwierdzamy wspólnie z Markiem, że zakończymy naszą dzisiejszą wędrówkę w Popradzkim Plesie. Aby planom stało się zadość czeka nas jeszcze serpentyna w dół. Bardzo ładnie obrazuje to mapa. I tak z dwojga złego lepiej schodzić niż wchodzić tą drogą. Co chwila mijamy dyszących i sapiących turystów, z czerwonymi twarzami, choć ich rysy twarzy nie wskazują na indiańskie pochodzenie. Po półtorej godzinie docieramy do schroniska. Jest już wyraźnie chłodniej, wręcz zimno. Obecność tak dużej ilości wody staje się natychmiast odczuwalna. Pełni emocji po udanym dniu próbujemy załatwić sobie miejsce w schronisku (choć raczej użyłbym tu właściwszej nazwy hotel górski). I tutaj pojawia się problem bo miejsc brak.

Noc pełna niepokoju

Wokoło zapadł zmrok.  Rozłożyliśmy nasze karimaty na wygodnym mchu, przygotowując się do spędzenia nocy w lesie …

Najdłuższy dzień

Wstaliśmy o piątej rano. Słońce dopiero zaczynało swój marsz nad górami. Po bardzo mile spędzonej nocy w leśnej otulinie zwinęliśmy szybko manatki i wróciliśmy na szlak. Na szczęście nie odwiedził nas w nocy żaden niedźwiedź, ani strażnik parkowy, jak prorokował Maras. Co prawda zarówno ja i On mieliśmy jakieś dziwne „bajkowe” sny, ale być może wynikało to z faktu, że nasze śpiwory nie były przystosowane do tak niskich temperatur. Zaznaczam również, że wcześniej nie piliśmy napojów „zmiękczających”. Trasa prowadziła trawersem. Było dość chłodno, ale szybkie tempo marszu wpłynęło na fakt, że nasze ciała zaczęły wydzielać nadmiar ciepła w postaci kropel potu. Podejście do Chaty pod Rysami to jakieś 2,5 godziny marszu. Oczywiście dystans można pokonać szybciej. Niestety szybkie tempo przypłaciłem dość bolesnym upadkiem na kamień, który zakończył się masakrą moich dwóch palców u prawej ręki. Po prawie roku od tamtego zdarzenia nadal mam z nimi problemy. Tak więc prawie ze łzami w oczach spowodowanymi bólem, kontynuowałem naszą wędrówkę, rozmyślając jak poradzę sobie z jedną sprawną ręką przy zejściu z Rysów na naszą stronę. Dotarliśmy do ostatniego po drodze schroniska. Zjedliśmy pierwsze śniadanie, zwiedziliśmy fantastycznie położony „wychodek” z panoramą na Tatry i wspięliśmy się na ostatnią po drodze przełęcz. Stąd pozostało jakieś pół godziny do pierwszego dzisiejszego celu jakim były Rysy. Pomimo wczesnej godziny na szczycie było dość tłoczno. Kilka zdjęć do kolekcji i czas ruszać w dół do Czarnego Stawu. Trasa nie była zła, choć wilgotna skała skłaniała do zachowania zwiększonej ostrożności. W górę na szczyt mijaliśmy tłumy ludzi, bo pogoda faktycznie dopisywała. Pozostawię bez komentarza zachowanie wielu z tych turystów, szczególnie w kontekście przygotowania do trasy oraz późnej decyzji o wymarszu na górę. Schodzenie umilała nam konwersacja z napotkaną parą młodych turystów. Gdy dotarliśmy do Czarnego Stawu zrobiliśmy sobie krótki postój na popas. Słonko świeciło, jedzonko smakowało, woda w stawie bardzo kusiła. Po 30 minutach postoju podjęliśmy decyzję, że rezygnujemy ze zdobywania Mięguszowieckiego Szczytu i idziemy do Morskiego Oka. I tutaj kolejne zaskoczenie. Nie widziałem jeszcze nigdy takich tłumów przy schronisku. Było nawet ciężko przejść z plecakiem nie obijając się o ludzi. Czuliśmy się trochę nie na miejscu, bo wzrok ludzi koncentrował się na nas (pewnie ze względu na ekwipunek i nasz wygląd), jakby chcieli powiedzieć: „A Ci skąd się tu urwali?”. No cóż, ponieważ góry są dobrem wspólnym, nie komentowaliśmy tego w specjalny sposób. Zrobiliśmy zapas wody i skierowaliśmy swoje kroki na nowy szlak, na Szpiglasową Przełęcz 2110m n.p.m. W założeniach mieliśmy schodzić od razu do „Piątki”, ale jak ktoś chodzi w góry z Błażejem, to musi się liczyć ze zmianami w grafiku. Tak więc wylądowaliśmy na Szpiglasowym Wierchu 2172m n.p.m. Było w okolicach 18:00. Po króciutkim odpoczynku zbiegliśmy na dół do doliny Pięciu Stawów Szpiglasową Percią, z nastawieniem na nocleg w schronisku. Jakież było nasze zdziwienie, gdy przed naszymi oczami ukazał się obrazek „wysypujących się ze schroniska turystów”. Nie było mowy o spaniu nawet na tarasie. Powiem szczerze, że zacząłem odczuwać już zmęczenie, pewnie za sprawą 2000m przewyższenia, które od rana pokonaliśmy ale nie było co marudzić. Pozostały tylko dwie opcje. Spać w lesie, albo wracać do cywilizacji. Ponieważ po lesie roznosiła się rosa, wybraliśmy wariant drugi. Błażej zarzucił tempo marszu i ruszyliśmy najpierw do Wodogrzmotów Mickiewicza, a potem już prosto do parkingu. Moje stopy wołały o chwilę przerwy, ale nie śmiałem zakłócać marszu takimi błahostkami. Szliśmy w ciemności i jedynie równomierny stuk butów o asfalt świadczył o tym, że ktoś jest jeszcze na szlaku. Na parkingu złapaliśmy ostatniego busa, który zawiózł nas do „Głodówki”, gdzie spędziliśmy noc. Po takim dniu ciepły prysznic był jak zbawienie, choć zaraz po nim z chęcią wróciłbym na szlak.

Przydatne linki:

http://www.vysoketatry.com/ciele/bdolina/pl.html

 



Możliwość komentowania jest wyłączona.