Siedem Sióstr [SIERPIEŃ 2007]

Sju Søstre, to malownicze pasmo górskie położone u wybrzeży Helgelandu.
Botnkrona (1072), Grytfoten (1019), Skjæringen (1037), Tvillingene (945), Kvasstinden (1010) oraz Breitinden (910).
Miejsce magiczne, które truno opisać słowami.

Opis przejścia:

W zasadzie było już późne popołudnie kiedy dotarliśmy na kamping niedaleko Sandnenssjoen. Był to dziewiąty dzień naszej norweskiej wyprawy. Znajdowaliśmy się na wyspie Alsten, 460km na północ od Trondheim. Kamping położony w dość nietypowym miejscu, bo nieopodal pasa startowego pobliskiego lotniska. Na szczęście małego lotniska, z którego korzystały przede wszystkim awionetki i helikoptery. Tego dnia nasze mechaniczne konie pokonały dystans 117km, a zajęło nam to około sześciu godzin. Gdyby opisać ten czas podróży to wyglądałby on mniej więcej tak: prom, postój na kontemplację widokową, prom, postój na kontemplację widokową i znowu prom. Mnogość wysp, od naszego ostatniego noclegu gdzieś pod skałą w okolicach Jektvik i czasy kursowania przepraw promowych okazały się zarówno atrakcją, jak i przeszkodą w dotarciu z planowanego punktu A do punktu B. Poprzedni nocleg był nieco wymuszony, ponieważ utknęliśmy właśnie na jednej z mini wysepek. Dlaczego przygnało nas akurat tutaj? Odpowiedź jest prosta. Ponad połowę powierzchni Alsten zajmuje pasmo górskie, od którego nazwę wzięła jedyna większa miejscowość na niej zlokalizowana Sandnensjoen – Siedem Sióstr. Niezwykłe pasmo. Godzina 17:00, małe przepakowanie, szybki obiad i w drogę. Dookoła niesamowita zieleń, morze i wynurzające się z niego to coś, co w zasadzie trudno nazwać. Być może najtrafniejszym określeniem byłoby nazwanie tego co widzę, plecami gigantycznego trola, który z jakiś niewytłumaczalnych przyczyn na wieki zapadł się pod powierzchnię wody. Widoczny pozostał tylko jego odcinek lędźwiowy, dość mocno zdeformowany przez czas.

Samochód zostawiamy gdzieś w pobliżu szlaku i ruszamy na drugi co do wysokości wierzchołek GRYTFOTEN (1019 m.n.p.m). Na rozstaju szlaków żegnamy się z Jarkiem, który postanowił zakosztować podniebnych emocji na swojej paralotni. My wybieramy inny wariant i kierujemy się w stronę wspomnianego szczytu. I tu w zasadzie można by zakończyć opowieść, gdyby nie niesamowity klimat, którego doświadczyliśmy wchodząc na szczyt oraz w drodze powrotnej z niego. Zazwyczaj wyjście w góry o tak późnej godzinie nie należy do zbyt rozsądnych posunięć, ale magia tego miejsca i trudne do wytłumaczenia poczucie bezpieczeństwa sprawiły, że zapadła taka, a nie inna decyzja. Szlak z początku wznosi się łagodnie i wiedze przez podmokłe łąki, które można by uznać za pewien specyficzny rodzaj grzęzawiska. Tak więc trzeba uważać, gdzie się staje, aby zachować suche wnętrze butów już na samym początku wędrówki. Za bagniskiem rozciąga się liściasty karłowaty las, gdzie drzewa osiągają wysokość zaledwie 2-3 metrów. Im wyżej, tym oczywiście ich mniej, ale za to pojawiają się jagodowe pola. Z tego obrazu w pewnym momencie wyłania się surowa chropowata skała, która towarzyszy wędrowcowi na samą górę. Ogromne bloki skalne po których się poruszamy sprawiają wrażenie jakby je ktoś tutaj przywiózł na gigantycznej taczce i rozrzucił po całym terenie. Ciągle wyżej i wyżej, a szczyt pozostaje niby to daleko, niby to blisko, dziwne uczucie. Po godzinnej wspinaczce wydostajemy się na bardziej płaski teren poprzecinany licznymi jeziorkami. Tutaj dopiero jest czas na to by spojrzeć za siebie i zobaczyć zachodni kraniec wyspy, z charakterystycznym lotniskiem i widokiem na Morze Norweskie. Droga na przełęcz między szczytami jeszcze daleko przed nami, ale z powodu niesamowitych widoków tempo wchodzenia spada. Co chwilę się zatrzymujemy , aby spoglądać za siebie na nieskrępowaną przestrzeń rozciągającą się po horyzont. Do tego dochodzą atrakcje w postaci pól lodowych i malowniczych mchów o niesamowicie intensywnym zielonym kolorze. Zmienia się forma skalna, po której do tej pory chodziliśmy. Gigantyczne bloki skalne zastąpiła teraz gładka, gdzieniegdzie popękana skała, która na myśl przywodzi mi jedynie obraz naszych krajowych dróg. Dobrze, że nie pada deszcz, ponieważ dość ciężko złapać tutaj przyczepność i często trzeba wykorzystywać wszystkie kończyny, aby móc piąć się w górę.

Po trzech godzinach wspinaczki osiągamy wierzchołek GRYTFOTEN. Dopiero teraz tak naprawdę jest co podziwiać. Przed nami nie tylko widok na zachód, który towarzyszył nam podczas wchodzenia, ale również widok na pozostałe części świata. Trudno to opisać słowami, aby oddać klimat. Humory dopisują. Wokół nas fiordy, zatoki i niekończące się pasma górskie. Gdzieniegdzie widać ciężkie deszczowe chmury i rzęsiste opady, które można u nas obserwować podczas upalnych, letnich dni. Wszystko dosłownie na wyciągnięcie ręki i aż trudno uwierzyć, że od tych cudów dzielą nas jednak ogromne odległości. Chmury powoli przesłaniają słońce i tylko nieliczne jego promienie oświetlają jeszcze zachodni archipelag wysp. Dość ciężko przychodzi oderwanie się od tego widoku, ale niestety trzeba, bo przed nami droga w dół, znacznie dłuższa i trudniejsza jak się okaże, niż ta którą przyszliśmy. Kierujemy się na północ, w kierunku BOTNKRONY (1072m n.p.m), najwyższego ze szczytów pasma Siedmiu Sióstr. Po kolejnej godzinie marszu w dół przy rozejściu szlaków jednego na BOTNKRONĘ, drugiego powrotnego, gdzieś w głębi duszy odzywa się pragnienie. Jestem tak blisko wierzchołka, dlaczego nie spróbować? Nie chodzi o trudność fizyczną, tylko o problem czy zostawić zespół. Dam przecież radę ich dogonić. Jednak na myśl przychodzi mi od razu podobna sytuacja, której doświadczyłem w okolicach Turbacza podczas zimowej wędrówki. Obiecałem sobie wówczas, że obowiązuje zasada: zespół razem wychodzi i razem wraca. Nic dodać nic ująć. Tak więc z lekkim bólem w sercu podążam jako ostatni w grupie po coraz słabiej widocznym szlaku.

Jest późno, bo około 21:00. Co prawda nie jest na tyle ciemno, aby trzeba było korzystać z latarek, ale z drugiej strony jesteśmy już daleko od koła podbiegunowego, gdzie nie ma nocy, a zatem ciemna kurtyna na pewno kiedyś zapadnie. Sytuację pogorsza ścigająca nas deszczowa chmura, którą podziwialiśmy na szczycie. Z tej perspektywy nie wygląda już jak ciekawe zjawisko przyrodnicze, ale jak potencjalne zagrożenie. Mokra i płaska skała w połączeniu z dość dużym nachyleniem, więcej nie trzeba chyba tłumaczyć. Coraz trudniej odnaleźć szlak. Czasami z niego zbaczamy, czasami na niego wracamy, później idziemy już według własnego nosa. Zaczął padać deszcz. Buty przemokły i zrobiło się trochę zimno. Szlak nie ma końca, a na dodatek brak charakterystycznych punktów. Zaczynam się nieco obawiać o to ile czasu zajmie nam jeszcze schodzenie w dół. W końcu docieramy do znanego nam omszałego poszycia. Niestety wzbierająca woda zamienia przyjazne podłoże w masę błota, na którym łatwo się poślizgnąć. Na szczęście są jeszcze siły i głód nie zagląda w oczy. Jesteśmy już blisko głównego zbiornika wodnego, który najprawdopodobniej zaopatruje Sandensjooen w pitną wodę. Dochodzę do pionowej ściany, która ciągnie się na dość długim odcinku. Wyjścia są dwa. Próbować schodzić tutaj, albo znaleźć łagodniejsze miejsce na jej sforsowanie. Wybieramy wariant drugi i na szczęście trafiamy na zaczepioną linę. To znacznie pomaga w pokonaniu piętnastometrowego odcinka skały. Jest już ciemno i czołówki pracują pełną parą na naszych głowach. Dochodzimy do rozstaju szlaków skąd rozpoczynaliśmy wędrówkę. Powraca poczucie bezpieczeństwa, bo stąd droga jest już znana. Kończymy naszą przygodę przy samochodzie 00:20. Później dowiadujemy się, że Jarek skręcił kostkę przy lądowaniu. Jego lot trwał pięć minut i jak twierdzi nie zamieniłby go na nic innego, nawet gdyby znał wcześniej jego konsekwencje. Nasza wędrówka trwała ponad siedem godzin i mam takie same zdanie w tej kwestii jak on.



Możliwość komentowania jest wyłączona.