Wielki Dzwonnik [LIPIEC 2009]

Wyprawa na Grossglockner (3798) w Austrii. Przejście  granią Stuldgrat. Burza, gradobicie i chmury, to elementy które skutecznie ułatwiały nam orientację, co w ostatecznym rozrachunku spowodowało, że drogę kończyliśmy … bardzo późno. Po Grossglocknerze, krótka wizyta na  lodowcu Großvenediger, gdzie spotkaliśmy ekipę z Summitera.

Opis przejścia:
… Na szczycie postawiłem swoją stopę jako pierwszy z naszej dwójki. Nie czułem żadnej euforii, a jedynie wielką ulgę, że w końcu w zasięgu wzroku widać żelazny krzyż wzniesiony na Grossgloknerze (3797 m n.p.m.). Przez cały dzień mieliśmy problem z orientacją w terenie, posługując się jedynie prowizoryczną mapką z przebiegiem grani Studlgrat. Kilkakrotnie zbaczaliśmy z drogi, trawersując i skutecznie obchodząc bokiem łatwe miejsca w poszukiwaniu właściwego kierunku. Zbyt słabe rozeznanie terenu, to był nasz pierwszy poważny błąd. Łatwo iść za kimś w grupie, co jakiś czas korygując swoje położenie. My tego dnia zamykaliśmy szlak, bo jako ostatni doszliśmy ze schroniska do podnóża grani. Teraz siedziałem przy krzyżu przypięty do jego kotwic, asekurując Jarka, który powoli zmierzał do mnie. Wyciągałem do góry przemoknięte czterdzieści metrów liny, próbując dobrnąć do jej końca na którym był mój partner. Nie pamiętam już, czy na głos, czy też w duszy, ale przeklinałem każdy kolejny metr, który musiałem przyciągnąć do siebie. Wokół mnie panowała bezkresna ciemność, bo słońce zaszło już dawno temu. Było około dziesiątej wieczorem. W innych okolicznościach można by powiedzieć, że stałem tam niczym mityczny Kordian ze Słowackiego, tylko wysokość nie ta co trzeba. Zakładając, że wyszliśmy ze schroniska Studl Hutte (2801m n.p.m) o 6:00 rano, dotarcie do tego miejsca zajęło nam szesnaście godzin. Niestety na tym nie kończyła się przygoda, ponieważ czekało nas jeszcze zejście do schroniska Erzhorg-Johannis Hütte (3454m n.p.m), które w dzień, przy dobrej pogodzie zajmowało dwie do trzech godzin. Dodatkowo sprawę komplikował fakt, że w nieznanym, mocno eksponowanym terenie z wąskim przejściem między wielkim a małym szczytem Grossglocknera.

Dotarcie do naszej bazy wyjściowej, za którą obraliśmy Studl Hutte (2802m n.p.m), było dość wyczerpujące. Na pewno wpływał na to fakt nieprzespanej nocy w samochodzie i braku wstępnej aklimatyzacji. Tak czy inaczej, krok za krokiem w słonecznych promieniach wspinaliśmy się wyżej i wyżej, podziwiając uroki alpejskiej doliny i otaczającej jej skalnej ściany. Po prawie trzech godzinach od wyjścia z parkingu dotarliśmy do schroniska, którego nieco futurystyczny kształt przywodził na myśl kosmiczną bazę na Marsie. Spotkaliśmy tam grupę naszych rodaków, którzy jak się okazało realizowali przygodę swojego życia, w którą miał wpisać się również Grossglockner. Byłem pełen podziwu dla ich hartu ducha, bo będąc po pięćdziesiątce, życzyłbym sobie takiej sprawności fizycznej, aby w dwa tygodnie osiągnąć Mont Blanc, Matternhorna i kilka czterotysięczników w masywie Monte Rossa. Dla nich jednak był to bardziej rodzaj turystyki niż życiowa pasja i tym się od siebie różniliśmy. Znajomości nawiązane podczas gotowania wody (litr wrzątku z bufetu to koszt 1,5 Euro) na zewnątrz schroniska w trakcie przejściowej burzy zawsze pozostawiają jakiś ślad w pamięci.

Pokrzepieni posiłkiem, za namową Jarka zdecydowaliśmy się na rekonesans drogi, którą mieliśmy następnego dnia sforsować. Wymagało to wspięcia się na strome wzniesienie, ponieważ z samego schroniska nie widać dokładnie grani, a jedynie sam czubek Grossglocknera. Wróciliśmy jednak dość szybko, ponieważ naprzeciw nas wyszła kolejna ściana deszczu. Założenie na najbliższy dzień było proste. Wchodzimy granią na szczyt, potem zejście do Erzhorg-Johannis Hütte i jak czas pozwoli dojście do parkingu. Jak nierealne było to założenie, nawet przez myśl mi nie przeszło, ale z pozytywnym nastawieniem jako pierwszy przyłożyłem głowę do miękkiego polaru w naszej wieloosobowej sali sypialnej.
Z dali Studlgrat przypomina kręgosłup gigantycznego prehistorycznego stwora, którego łeb zapadł się głęboko pod ziemię. Naprawdę ten widok robi wrażenie i uważam, że jest to bardzo piękna góra, z niewielkim wypłaszczeniem od południowo-wschodniej strony, które zajmuje lodowiec. Jest w niej coś magicznego i zapewne dlatego jest dość obleganym celem turystycznych wizyt. Do podnóża właściwej trasy dotarliśmy z Jarkiem jako ostatni, po powolnym trawersie lodowca PASTERZE. Małe przepakowanie, podział sprzętu i w drogę. Niestety na samym początku przyszło nam czekać prawie godzinę, zanim nasz pierwszy skład, Adam i Wojtek, dostał zielone światło na start. Przed nami był jeszcze słowacki zespół, który straszenie wolno nabierał wysokości, blokując cały ruch. Tak więc w promieniach wschodzącego słońca delektując się widokami, cierpliwie czekaliśmy na naszą kolej. Sama droga z początku nie nastręczała trudności, choć jak później sami przed sobą przyznaliśmy, że powinniśmy dać sobie spokój z nadmierną asekuracją na stanowiskach, a raczej szybko nabierać wysokości na lotnej. Tak czy inaczej, co jakiś czas udawało nam się skutecznie omijać łatwe obite miejsca i pakować się na strome i ruchome skały. Dawno temu straciliśmy kontakt z pierwszym zespołem, który zniknął nam z oczu, co zresztą przy tym ukształtowaniu terenu nie było zbyt trudne. Posługując się szkicem drogi co jakiś czas próbowaliśmy ustalić nasze położenie. Głównym punktem orientacyjnym miało być „Breakfestplace” na 3550m n.p.m. Sławetną tabliczkę z informującą o osiągnięciu tego punktu zobaczyliśmy po około pięciu, sześciu godzinach od wyjścia ze schroniska. Zgodnie z zamieszczonym na niej napisem, od tego miejsca zaczynały się główne trudności drogi, a wielkie litery nakłaniały do zawrócenia tych, którzy dotarli tutaj w czasie dłuższym niż trzy godziny. No cóż, przy tak dobrych warunkach pogodowych, doszliśmy do wniosku, że od tego miejsca znacznie lepiej sobie poradzimy z orientacją. I tak i nie, jak się później okazało.

Chmura nadeszła dość szybko, co znacznie utrudniło realizację naszego ambitnego planu – nie gubienia się więcej. Jarek prowadził kolejne wyciągi, które ze względu na trudności od III do IV- wymagały już klasycznego ubezpieczenia. Do tego skała zaczęła robić się mokra z powodu wcześniej roztopionego śniegu z wyższych partii masywu. Spływała ona sobie teraz w dół tworząc w niektórych miejscach dość spore nacieki. Wyczekując na kolejnym stanowisku nagle usłyszałem niesamowity świst. Spodziewałem się czegoś dużego, co powinno wyłonić się z chmur tuż nad moją głową. Nie pomyliłem się, ale to co zobaczyłem przeszło moje oczekiwania. Spodziewałem się dużego ptaka, a zobaczyłem skrzydła szybowca, który na chwilę pojawił się w polu widzenia. Poczułem się wówczas bardzo wyjątkowo, ponieważ nie dość, że mam możliwość obcowania z surową naturą, to jeszcze jestem na wysokości, gdzie szybowce są na wyciągnięcie ręki. Z tą optymistyczną myślą, dotarłem do Jarka, który szykował się do kolejnego natarcia. Będąc kilka metrów ode mnie usłyszałem kolejny niesamowity świst. Tym razem nie był to szybowiec, ani żaden ptak. Po skale przebiegło ciche bzyknięcie, które zwiastowało poważne zagrożenie. W chwilę po tym Jarek był już obok mnie na dole, gdzie na niewielkiej półce kucnęliśmy obok siebie ze złączonymi nogami. Nie było nawet mowy o tym, żeby usiąść na plecaku, ponieważ nie było na to miejsca. Zaraz za pierwszym grzmotem przyszła gradowa nawałnica. Próbowaliśmy ukryć odsłonięte części ciała i ściśnięci wzajemnie w mocnym uścisku czekaliśmy na dalszy ciąg wypadków. Moje spodnie przemokły w jednej chwili i nagłe wychłodzenie dało o sobie znać drżeniem mięśni nóg. Kolejny grzmot (zapewne w sam wierzchołek góry jakieś 168 metrów nad nami) rozszedł się po skale. Doświadczyliśmy tego wyładowania podskakując mimowolnie pod wpływem porażenia. Potem pozostało tylko czekanie. Po godzinie wiatr przegonił chmury i zobaczyliśmy gasnące na zachodzie promienie słońca. Można by pomyśleć, że to dobry omen. Nie było na co czekać. Jarek poszedł do góry i wszedł za załom, skąd nie miałem szansy go obserwować. Zmaganie z kolejną trudnością III+ zakończyło się jego lotem. Na początku zdziwiłem się, że po pokonaniu trudności tak szybko wybiera linę. Na szczęście w porę dotarło do mnie, że jest inna przyczyna i go szybko wyłapałem. Szybko w tym przypadku oznaczało lot w granicach 8 metrów.
Po tej całej kawalkadzie przejąłem prowadzenie. Do szczytu zostały trzy wyciągi. Resztki wody i jedzenia postawiły nas na nogi. Z resztą nie mogliśmy bezradnie rozłożyć rąk i się poddać. Rozumieliśmy to obaj i niepotrzebna nam była dodatkowa rozmowa. Nie ma tutaj miejsca na brak zaufania do swojego partnera. Dlatego tak ważne jest wspólne praktyczne działanie i poznanie swoich możliwości. Nie mówię, że skała nie usłyszała kilku niecenzuralnych słów, ale było to wynikiem drobnych nieporozumień, które połączone z ogromnym zmęczeniem po prostu się zdarzały.
Na szczycie postawiłem swoją stopę jako pierwszy z naszej dwójki. Nie czułem żadnej euforii, a jedynie wielką ulgę, że w końcu w zasięgu wzroku widać żelazny krzyż wzniesiony na Grossgloknerze …

Telefon komórkowy to naprawdę dobra rzecz. Pod warunkiem, że jest zasięg. Na szczęście udało nam się połączyć z Wojtkiem i opowiedzieć o naszej sytuacji. Dowiedzieliśmy się, że ich zejście do schroniska zajęło im ponad trzy godziny i to w dobrych warunkach z dobrą widocznością. Nie łudziliśmy się, że uda nam się ten wyczyn powtórzyć w krótszym czasie. Stwierdziliśmy, że dobrze by było gdyby ktoś wyszedł nam naprzeciw, bo teren jest trudny. Wojtek powiedział, że zobaczy co można zrobić. W zasadzie równie dobrym pomysłem było przeczekanie do świtu tych sześciu godzin. Mieliśmy dodatkowe rzeczy, nawet odrobinę jedzenia. Brakowało tylko wody. Choć ten właśnie brak doskwierał nam najbardziej. Inna rzecz, że trudno było znaleźć miejsce na biwak. W grę wchodziło jedynie przywiązanie się do jakiegoś stanowiska i przeczekanie w pozycji embrionalnej lub dowolnie innej poza możliwością swobodnego rozprostowania nóg w pozycji leżącej. Nachylenie terenu po prostu to uniemożliwiało. Telefon od Wojtka obudził nas z przygotowań do zjazdu. Okazało się, że kierownik schroniska może ruszyć nam na „ratunek” i pyta co nam jest potrzebne. Długo się nie zastanawialiśmy i odpowiedź była jedna – herbata z cytryną. Dodatkowe pytania o nasze wyposażenie tylko go utwierdziły w przekonaniu, że w razie czego sobie poradzimy.

Rozpoczęliśmy nasze zjazdy z samego wierzchołka Grossa na pełnej długości połączonych lin, czyli 60 metrach. Pomknąłem w dół w ślad za Jarkiem. Znaleźliśmy stalowy pręt wbity w skałę, służący do lotnej asekuracji. Dobre miejsce na kolejne stanowisko. Jarek ściągnął linę za jej jeden z końców. Może inaczej, próbował ściągnąć, ponieważ lina zablokowała się po wyciągnięciu jej połowy długości. Na nic próby siłowe, aby przywołać ją do porządku. Rozwiązanie było jedno. Któryś z nas musi wrócić na górę i poszukać zaczepionej końcówki. Zdjąłem plecak i zacząłem wdrapywać się do góry po jej śladzie. Końcówkę znalazłem kilka metrów od krzyża. Zaczepiła się między kamieniami o nadruk informujący o jej średnicy i przeznaczeniu. Wprost nie mogłem uwierzyć, że to się stało. Było to namacalnym potwierdzeniem kursowych mitów o tym, że takie rzeczy występują w przyrodzie. Wróciłem na dół. Kolejny zjazd i podobny problem. Tym razem Jarek zapytał – „to co , moja kolej?” i bez mojej odpowiedzi pognał do góry. Byliśmy już niedaleko wąskiej przełęczy między dużym a małym Grossem, gdy po przeciwnej stronie zobaczyliśmy poruszające się w pionie dwa świetlne punkty. Poczułem ulgę. Nasze dwa zjazdy ze szczytu zajęły nam prawie półtorej godziny. W tym czasie dotarł do nas kierownik schroniska ze swoim kolegą przewodnikiem. Napiliśmy się upragnionej herbaty, spakowaliśmy nasze liny i pod ich kierownictwem ruszyliśmy w kierunku schroniska. Tym razem zejście było szybkie, ale również wyczerpujące i o wpół drugiej w nocy przekroczyliśmy próg bezpiecznego schronienia.
Po prawie dwudziestu godzinach byliśmy u celu, który w założeniu mieliśmy osiągnąć koło piętnastej po południu tego samego dnia. Byłem tak zmęczony, że każdy mój ruch powodował ból. Gospodarz schroniska zaprosił nas do kuchni na herbatę, gdzie chwilę pogwarzyliśmy o dzisiejszej przygodzie. Niesamowity klimat i niesamowici ludzie. Nasz lager, bo tak nosi nazwę pomieszczenie sypialne w austriackich schroniskach był prawie wypełniony po brzegi. Wlekliśmy się z Jarkiem na górną prycz. O myciu i wodzie nie było mowy, bo to towar deficytowy, zatem nikt nie miał do nas pretensji, a my do nikogo kto spał w izbie, choć można tam było powiesić całe stado siekier. Pomimo zmęczenia, a może właśnie przez nie, nie mogłem zasnąć.

To miał być nasz pierwszy wyjazd, którego głównym zadaniem było sprawdzenie naszych umiejętności w zetknięciu z prawdziwą wielowyciągową wspinaczką, w przepięknym otoczeniu alpejskich krajobrazów. Nasze wszystkie założenia co do jednego zostały zrealizowane, nawet w szerszym zakresie niż tego oczekiwaliśmy. Teraz z perspektywy czasu, patrząc na tę przygodę, mogę stwierdzić, że gdyby nie wieloletnie doświadczenie w obcowaniu z górami i bardzo dobra znajomość samych siebie, trudno byłoby nam wybrnąć zwycięsko z tej przygody.



Możliwość komentowania jest wyłączona.